Dość tej ciszy!
Znaczy tak: miało być pięknie, a wyszło jak zwykle (jedno z moich ulubionych powiedzeń).
Podróż zeszłego lata była tak intensywna, że nie chciałam tracić czasu na siedzenie w sieci każdego wieczora, bo i nowych wrażeń codziennie było zatrzęsienie, a żeby przeżywać, trzeba być, i wieczorem człek padał na pysio, a odpoczynku potrzebował przed następnym dniem. Zdjęć narobiliśmy przez tydzień spokojnie ze 300, więc postanowiłam już po powrocie na spokojnie odsapnąć, posortować najpierw wspomnienia, a następnie zdjęcia i dopiero wtedy uzupełnić bloga.
Tymczasem zgubiłam telefon.
Nie, nie zachowałam fotek w chmurze.
No. Szczerze mówiąc, być może troszkę popłakałam nad tą stratą, choć ja tego nie powiedziałam.
Od tamtej pory myślałam, że tu już nie wrócę. Byłam jeszcze raz w Walii, w Cardiff, w styczniu tego roku. Już był w ogródku, już witał się z gąską, już planował kolejne wakacje na zielonej, górzystej, dżdżystej walijskiej ziemi. Co mamy, wiemy - mamy ogólnoświatową pandemię i nic nie jest pewne. Ale Walia jest, nie zniknęła i nie zniknie, są jej wybrzeża i pagórki, są wioski w dolinach i nadmorskie miasta, lasy, uniwersytety, knajpy, w Cardiff z pewnością ciągle piją piwo Brains. Jest ziemia, historia, literatura, rzemieślnictwo, język. Ludzie! Ludzie z sercem na dłoni. Dlatego warto pisać o tym, co mi w duszy gra, a grywa mi w niej Walia regularnie, bo jak ktoś zwaliuje, to nie ma na to lekarstwa.
Się widzimy, zaglądajcie tu do mnie!